Teatr Polski we
Wrocławiu w osobie Michała Zadary, wpadł na pomysł, który śmiało można określić jako ryzykowny.
Zdecydowano się wystawić Mickiewiczowskie „Dziady”, jednak po raz pierwszy w
historii teatu podczas spektaklu miały wybrzmieć wszystkie dialogi spisane
przez romantycznego wieszcza. W tym roku odbyła się premiera trzech części:
pierwszej, drugiej i czwartej, a także wiersza „Upiór”. Całe widowisko zostało oczywiście
uwspółcześnione jednak w sam tekst autorzy postanowili nie ingerować. Spektakl
miał trwać trzysta minut z dwoma przerwami po piętnaście minut. Na całe
szczęście skończył się jednak godzinę wcześniej, co by nie mówić, jednak pięć
godzin praktycznie nieustannego siedzenia na miejscach może zmęczyć.
A już tym bardziej
jeśli jest to pięć godzin tekstu Mickiewicza, nie uwłaczając w niczym owemu
pisarzowi, jednak jego poezja jest tak niedzisiejsza, że próba zrozumienia o
czym aktorzy mówią może człowieka zmęczyć. Pod tym względem najgorsza była
pierwsza część, z której tekstem spotkałem się po raz pierwszy. Może gdybym był
zapoznał się z lekturą przed spektaklem zrozumiałbym co się dzieje na scenie.
Lecz to nie tylko styl utrudniał przekaz, lecz także gra aktorska, którą można
było porównać do wymiotowania z pustym żołądkiem. Słowa wypowiadane były
pojedynczo, bez akcentu, zdania nie łączyły się w całość, a emocji było za grosz.
Zdawać by się mogło, że sami aktorzy nie wiedzą o czym mówią. Wyszedłem na przerwę
zupełnie skonfundowany i zniesmaczony.
Druga część w swej
oprawie przypominała trochę filmowy horror. Scenografia przedstwiała
zrujnowane, czy też niedokończone zabudowania miejskie, a aktorzy
ucharakteryzowani na zwyczajnych współczesnych ludzi. Scena była zupełnie
zaciemniona a to co się dzieje było pokazywane na ekranach z kamery trzymanej
przez jednego z aktorów. Efekt był średnio udany. Właściwie w kamerze albo nic
nie było widać, a jeśli już coś było widać, to nie robiło to jakiegoś
wyjątkowego wrażenia. Co mi się w tej scenie spodobało to kreacja duchów
zmarłych przybywających na obrzęd. Widmo pana ziemskiego wypadło szczególnie
przekonująco, charakteryzator popisał się robotą ukazując jego okaleczone
ciało. Ptak ucztujący na jego ciele także wyglądał niezwykle efektownie - za
każdym razem kiedy któraś z ofiar złego pana wypowiadała się, kamera zbliżała
się ku jej twarzy, a padlinożerny ptak poruszał się w rytm jej słów. Podobnie
charakterystyczną postacią była pasterka Zosia, której postać została
uwspółcześniona –z pięknej pustej dziewczyny na sfrustrowaną pannicę w
dżinsowej kurtce i papierosem w ustach. Ostatecznie klimat udzielał się
widzowi, gra aktorska była zadowalająca, pomysł i postaci pozostawały w
pamięci. Na koniec wpleciono tekst „Upiora”, który fabularnie uzupełniał utwór.
Przyszedł czas na
ostatnią część. Scena znów została zupełnie przebudowana. Na pierwszy plan
dosłownie wjechał domek księdza, w tle las z pierwszej części. Na deski wchodzi
Porczyk w roli Konrada i zaczyna czarować widownie swoim talentem. Całość brzmi
pięknie, a jednak kończy się co najwyżej średniawo. Gustav w wykonaniu Porczyka
przypomina niezrównoważonego włóczęgę. Ta interpretacja postaci wypada bardzo
przekonująco, widz szybko daje się porwać grze głównego aktora. Do czasu.
Dialogi są prowadzone dynamicznie i ciekawie, Porczyk stanowczo dominuje nad
Wiesławem Cichym, co wzmacnia kontrast pomiędzy romantykiem i klasycystą, gdyż
wobec emocjonalnych wybuchów Gustava, ksiądz pozostaje niezmiennie sceptyczny i opanowany. Dopiero gdy spektakl dobiega końca, w grze Cichego pojawia się lęk
w obliczu niewytłumaczalnego. I gdyby rzeczywiście część ta została zbudowana w
ten właśnie sposób, nic nie przeszkadzałoby nazwać Dziadów Zadary widowiskiem
udanym. Niestety nikt najwyraźniej nie wpadł na pomysł, aby część ostatnią
kompozycyjnie podzielić, dodać jakiegoś kontrastującego akcentu. A tu przez
godzinę ciągnął się tekst który dałoby się wyłożyć w dwadzieścia minut. Nawet
gra Porczyka zaczyna powoli nużyć. Niestety, intelektualnie nie dożyłem końca
spektaklu.
Nadszedł czas na podsumowanie. Pierwsza część, muszę to powiedzieć, była aktorską porażką. Druga jako podobałaby mi się jako odrębny spektakl.
Pomysł ciekawy, realizacja niezgorsza, gra aktorska na przyzwoitym poziomie. Przesłanie
również ciekawe, przenosząc rytuał dziadów do współczesnej rzeczywistości
Zadara konfrontuje ideały epoki romantyzmu z postmodernistycznym krajobrazem
współczesnej Polski. Czwarta część, klasyczna w wykonaniu, dłuży się i męczy
widza nie tyle grą co powtarzalnością treści. Zabieg podobny został celowo
zastosowany w „Dośpiewaniu. Autobiografii” Jana Peszka, lecz o tym opowiem za
tydzień.
Tak więc iść, czy nie
iść? Raczej iść, ale dopiero kiedy zostanie do repertuaru dodana część trzecia.
Wtedy dzieło będzie kompletne, a kompletne Miczkiewiczowskie „Dziady”
zwyczajnie należy zobaczyć, gdyż nie wiadomo, czy taka okazja jeszcze kiedyś
się przydaży. Z drugiej zaś strony, jeśli ktoś nie czuje się związany z Polską
literaturą romantyzmu, Mickiewicza nie trawi, to forma wybrana przez Zadarę
szczerze powiedziawszy nie ułatwi mu odbioru.