niedziela, 30 marca 2014

Dziady rozwleczone

DZIADY - plakat | proj. graf. Natalia Kabanow, zdjęcie z archiwum Michała Zadary

Teatr Polski we Wrocławiu w osobie Michała Zadary, wpadł na pomysł, który śmiało można określić jako ryzykowny. Zdecydowano się wystawić Mickiewiczowskie „Dziady”, jednak po raz pierwszy w historii teatu podczas spektaklu miały wybrzmieć wszystkie dialogi spisane przez romantycznego wieszcza. W tym roku odbyła się premiera trzech części: pierwszej, drugiej i czwartej, a także wiersza „Upiór”. Całe widowisko zostało oczywiście uwspółcześnione jednak w sam tekst autorzy postanowili nie ingerować. Spektakl miał trwać trzysta minut z dwoma przerwami po piętnaście minut. Na całe szczęście skończył się jednak godzinę wcześniej, co by nie mówić, jednak pięć godzin praktycznie nieustannego siedzenia na miejscach może zmęczyć.
A już tym bardziej jeśli jest to pięć godzin tekstu Mickiewicza, nie uwłaczając w niczym owemu pisarzowi, jednak jego poezja jest tak niedzisiejsza, że próba zrozumienia o czym aktorzy mówią może człowieka zmęczyć. Pod tym względem najgorsza była pierwsza część, z której tekstem spotkałem się po raz pierwszy. Może gdybym był zapoznał się z lekturą przed spektaklem zrozumiałbym co się dzieje na scenie. Lecz to nie tylko styl utrudniał przekaz, lecz także gra aktorska, którą można było porównać do wymiotowania z pustym żołądkiem. Słowa wypowiadane były pojedynczo, bez akcentu, zdania nie łączyły się w całość, a emocji było za grosz. Zdawać by się mogło, że sami aktorzy nie wiedzą o czym mówią. Wyszedłem na przerwę zupełnie skonfundowany i zniesmaczony.
Druga część w swej oprawie przypominała trochę filmowy horror. Scenografia przedstwiała zrujnowane, czy też niedokończone zabudowania miejskie, a aktorzy ucharakteryzowani na zwyczajnych współczesnych ludzi. Scena była zupełnie zaciemniona a to co się dzieje było pokazywane na ekranach z kamery trzymanej przez jednego z aktorów. Efekt był średnio udany. Właściwie w kamerze albo nic nie było widać, a jeśli już coś było widać, to nie robiło to jakiegoś wyjątkowego wrażenia. Co mi się w tej scenie spodobało to kreacja duchów zmarłych przybywających na obrzęd. Widmo pana ziemskiego wypadło szczególnie przekonująco, charakteryzator popisał się robotą ukazując jego okaleczone ciało. Ptak ucztujący na jego ciele także wyglądał niezwykle efektownie - za każdym razem kiedy któraś z ofiar złego pana wypowiadała się, kamera zbliżała się ku jej twarzy, a padlinożerny ptak poruszał się w rytm jej słów. Podobnie charakterystyczną postacią była pasterka Zosia, której postać została uwspółcześniona –z pięknej pustej dziewczyny na sfrustrowaną pannicę w dżinsowej kurtce i papierosem w ustach. Ostatecznie klimat udzielał się widzowi, gra aktorska była zadowalająca, pomysł i postaci pozostawały w pamięci. Na koniec wpleciono tekst „Upiora”, który fabularnie uzupełniał utwór. 
Przyszedł czas na ostatnią część. Scena znów została zupełnie przebudowana. Na pierwszy plan dosłownie wjechał domek księdza, w tle las z pierwszej części. Na deski wchodzi Porczyk w roli Konrada i zaczyna czarować widownie swoim talentem. Całość brzmi pięknie, a jednak kończy się co najwyżej średniawo. Gustav w wykonaniu Porczyka przypomina niezrównoważonego włóczęgę. Ta interpretacja postaci wypada bardzo przekonująco, widz szybko daje się porwać grze głównego aktora. Do czasu. Dialogi są prowadzone dynamicznie i ciekawie, Porczyk stanowczo dominuje nad Wiesławem Cichym, co wzmacnia kontrast pomiędzy romantykiem i klasycystą, gdyż wobec emocjonalnych wybuchów Gustava, ksiądz pozostaje niezmiennie sceptyczny i opanowany. Dopiero gdy spektakl dobiega końca, w grze Cichego pojawia się lęk w obliczu niewytłumaczalnego. I gdyby rzeczywiście część ta została zbudowana w ten właśnie sposób, nic nie przeszkadzałoby nazwać Dziadów Zadary widowiskiem udanym. Niestety nikt najwyraźniej nie wpadł na pomysł, aby część ostatnią kompozycyjnie podzielić, dodać jakiegoś kontrastującego akcentu. A tu przez godzinę ciągnął się tekst który dałoby się wyłożyć w dwadzieścia minut. Nawet gra Porczyka zaczyna powoli nużyć. Niestety, intelektualnie nie dożyłem końca spektaklu. 
Nadszedł czas na podsumowanie. Pierwsza część, muszę to powiedzieć, była aktorską porażką. Druga jako podobałaby mi się jako odrębny spektakl. Pomysł ciekawy, realizacja niezgorsza, gra aktorska na przyzwoitym poziomie. Przesłanie również ciekawe, przenosząc rytuał dziadów do współczesnej rzeczywistości Zadara konfrontuje ideały epoki romantyzmu z postmodernistycznym krajobrazem współczesnej Polski. Czwarta część, klasyczna w wykonaniu, dłuży się i męczy widza nie tyle grą co powtarzalnością treści. Zabieg podobny został celowo zastosowany w „Dośpiewaniu. Autobiografii” Jana Peszka, lecz o tym opowiem za tydzień.

Tak więc iść, czy nie iść? Raczej iść, ale dopiero kiedy zostanie do repertuaru dodana część trzecia. Wtedy dzieło będzie kompletne, a kompletne Miczkiewiczowskie „Dziady” zwyczajnie należy zobaczyć, gdyż nie wiadomo, czy taka okazja jeszcze kiedyś się przydaży. Z drugiej zaś strony, jeśli ktoś nie czuje się związany z Polską literaturą romantyzmu, Mickiewicza nie trawi, to forma wybrana przez Zadarę szczerze powiedziawszy nie ułatwi mu odbioru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz